The Anatomy of Melancholy

13 października 2022 roku

To już połowa października. Zebrane garściami orzechy, słodkie jabłka w wielkich białych misach, owady próbujące dostać się na zimę do domu. Kilka biegaczy skórzastych zamieszkało w słoiku w warsztacie dziadziusia. Nie widziałam nigdy wcześniej równie wielkich chrząszczy i dlatego nie mogłam powstrzymać się od dziecięcego pragnienia, by mieć je u siebie na zawsze. Jeden z nich, biedak, po kilku dniach został zjedzony przez resztę. Widocznie źle musiałam je karmić.

A więc to już naprawdę jesień. Budzisz mnie czule ze snu. Nad ranem coraz częściej pojawiają się mgły. Ubieram się prędko, do plecaka pośpiesznie chowam aparat i klisze. Żegnamy się pocałunkiem i błogosławieństwem złożonym łagodnie na czole. Zaspana wyruszam w podróż po okolicznych wioskach. Najpierw miedzą, ku wielkiej starej jabłoni. Panuje tu jeszcze półmrok, do lotu zrywa się zaspany bażant. Mijani po drodze dobrzy sąsiedzi krzątają się po obejściu wokół kur i kaczek. W oddali rozpoznaję znajomy głos Rózi. Przecieram załzawione oczy. Światło we mgle rani mnie najboleśniej. Wschód słońca.

Odkąd tu zamieszkaliśmy, światło nie daje mi spokoju. Światło jest mieszkańcem naszego Domu, który nieustannie próbuje wchodzić ze mną w rozmowę, w ukryty, milczący dialog rozpoczynający się w kuchni przy stole, za kilka chwil wędrujący już dalej — po krawędziach przedmiotów i złocistych ikonach na ścianie, potem wolniej pomiędzy firankami w salonie, pośród migotliwych pyłków tańczących z ciszą w powietrzu, wreszcie spoczywający na bieli krochmalonego obrusu, na płatkach kwiatów złożonych w wazonie. Jak głęboko rani mnie jego obecność i jak bardzo jej wyczekuję. Czasem stoję tak długo, w zupełnym bezruchu, albo siadam na małym taborecie i patrzę, i czuję, że rośnie we mnie jak drzewo potęga zachwytu, a drzewo to płonie i rozrasta się zielonymi gałązkami w krwiobieg, tłocząc najsłodsze wino i pieśni ptaków, i drżenie liści, żar słońca i dobroczynny chłód rosy i nieba. A potem zachwyt łagodnie przechodzi w noc, która zastaje mnie już całkiem maleńką, wypełnioną po brzegi płomieniem, spragnioną by ktoś ten płomień objął swoją dłonią i pozwolił mu już zawsze tak trwać — w spokojnym zapatrzeniu i przenikającej zewsząd miłości.

Odkąd tu zamieszkaliśmy, miłość nie daje nam spokoju.
W miejscu, które osłoniła swym cieniem, trwamy, wpatrzeni jak z czułości świeci ku nam cicho.

14 października 2022 roku

Dawno już tam nie byłam, choć obiecywałam, że będę przychodzić codziennie. Minął miesiąc, a potem kolejne, aż wreszcie nastała jesień. Większość kwiatów w ogrodzie przekwitła, zostały tylko najsilniejsze — byliny, a wokół senna, wysoka trawa.

Aż kilka dni temu, siedząc przy oknie zauważyłam, że na skalniaku, w tym samym miejscu gdzie wiatr zasiał jesion, niespodziewanie pojawiły się całymi kępami białe astry, które musiała posadzić tam babcia, gdy jeszcze żyła. Chwilę zastanawiałam się, czy mogłyby spodobać się Tobie, potem sięgnęłam po nóż do szafki i wyszłam przed dom, by zebrać w bukiet te najpiękniejsze.

Obiecywałam, że będę przychodzić, przynosząc ze sobą zawsze świeże naręcza kwiatów. Miałam układać je z czułością w wazonie, lub choćby w zwykłej szklance otoczonej wiklinowym koszyczkiem. Minęła wiosna i słoneczne, pełne rajskiej obfitości lato. Nie przyszłam do Ciebie.

Kiedy Cię tu przynieśli, takiego ogołoconego, szłam bez słowa po kolejnych stopniach prowadzących na strych, tuż za mężczyznami wnoszącymi najpierw Twoje twarde, drewniane łoże, a potem Ciebie, odwiecznie milczącego. Patrzyłam na dłonie i stopy owinięte kawałkami materiału, który przypominał dziecięcą pościel — jak bardzo ich pastelowy kolor i miękkość kontrastowały z Twoim ciałem, zimnym i skamieniałym.

W napięciu czekałam, aż wwiercą duży hak, umocują krzyż, a potem Ciebie na nim i wreszcie sobie pójdą, zostawiając nas samych w tej wielkiej ciszy naszego domu. Chciałam się przekonać, czy będziesz wyglądał tak, jak wtedy, gdy jako mała dziewczynka stojąc u stóp innego, choć podobnej wielkości krzyża, wypatrywałam najmniejszego ruchu Twojej dłoni, która mogłaby mnie objąć mimo trzymającego ją gwoździa.

W końcu sobie poszli. Zadrżałam. Nie wiem, czy ze strachu, czy z miłości, która mnie nagle ogarnęła na widok cierpiącego piękna. Podeszłam bliżej, na tyle blisko, byś mógł mnie dotknąć. Twoja twarz była spokojna, otoczona wąskimi ścieżkami krwi, powoli sprowadzającymi mój wzrok aż do Rany w boku. Przyglądałam się też Twoim owiniętym w szmatki stopom i dłoniom. Zauważyłam, że brakuje Ci końcówek palców, zamiast nich widać tylko biel starego gipsu. Nie musisz mnie dotykać, jeśli boli.

A więc zamieszkasz z nami? Skąd wiedziałeś o moim pragnieniu, o tamtym czystym poruszeniu dziecięcego serca, które nie opuściło mnie nawet wtedy, gdy się go z całą mocą wyrzekłam?

Od teraz jednak będę mogła do Ciebie przychodzić. Tu na przeciwko jest okno na rzekę, możemy je otwierać, by posłuchać jej łagodnego szumu. Przylatują wróble, sikorki, czarne gawrony, wielkie sójki i dzięcioły. Któregoś poranka udało mi się zobaczyć także zimorodka, choć w pierwszym momencie zdumiona myślałam, że to olbrzymia niebieska ważka. Pamiętasz, podziękowałam Ci wtedy. A za Tobą jest maleńki pokój, w którym jedną ze ścian pomalowałam na szafirowo. Robię tam często zdjęcia, jest dużo światła i nawet zimą dosyć ciepło. Na podłodze leży trochę zaschniętych much i dzikich pszczół. Nie wiem, którędy się tu dostają, ale nie potrafią już potem wrócić pod niebo. Za pokojem jest jeszcze sterta krzeseł. Znosimy je na dół, gdy przychodzą goście. Jedno z nich postawię teraz tu, przy Tobie, żebyśmy mogli być ze sobą dłużej. Na tym krześle będę też stawiać dla Ciebie kwiaty. Na wiosnę posadzimy ich w ogrodzie całe mnóstwo.

Nie umiem Cię kochać, Chrystusie. Nie mam odwagi rozłożyć ramion szeroko jak Ty. Ofiarować siebie. Stoję blisko, na tyle jednak daleko, by móc jedynie patrzeć na Twoje piękno i spokój, zachwycać się albo współczuć na zmianę. Kiedy wreszcie zamkniesz moje oczy w prawdziwym widzeniu i porwiesz moje serce na krzyż? Nie mam odwagi iść tam za Tobą sama, jednak pali mnie i nie daje spocząć Twoja wołająca miłość.

Mówisz, że wzbijemy się do lotu nad wodami ludzkich serc, bo jesteś spragniony. Osłonisz je swym cieniem, przemawiając jak od wieków słodyczą ciszy w naszej ostatecznej, gorzkiej samotności. I ja Ci wierzę, choć jestem tylko pyłkiem unoszonym na wietrze, w wielkich przestrzeniach cudownego światła, w jego niepoznawalnych, kojących głębiach. Ty jednak możesz uczynić wszystko.

A więc nastała jesień. Zakwitły może ostatnie już kwiaty, żeby przypomnieć mi, że czekasz na mnie — z tą samą miłością, której nie powstrzyma gwóźdź, ani ciemność, ani mój brak serca. Idę do Ciebie ze szklanką wody, z bukietem białych astrów. Chciałabym opowiedzieć Ci jak minął nam ten rok — w miłości, którą nas otoczyłeś.

17 października 2022 roku

Wstaliśmy przed piątą, za oknem o tej porze jest zupełnie ciemno. U sąsiadów światła pogaszone, zapewne jeszcze śpią. Zaparzyłam mocną kawę, a Ty przygotowałeś chleb i wodę do popicia lekarstw. Jedliśmy w milczeniu, otoczeni półmrokiem i ciszą. Zauważyłam na Twojej twarzy, może w spojrzeniu, cień troski dnia poprzedniego, choć tej nocy zdawało mi się, że spaliśmy oboje głębokim, dobrym snem. O nic jednak nie pytałam.

Później wróciliśmy do pokoju, prześcieradło było jeszcze ciepłe. Usiadłam na krawędzi łóżka, tak że stopy wisiały bezradnie w powietrzu, a Ty nakryłeś mi plecy kołdrą, ukląkłeś na podłodze i przygarnąłeś mnie ramionami mocno do siebie. Przyłożyłam czoło do Twojego czoła i szeptem zaczęłam „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Maryjo”, a potem moją ukochaną modlitwę, zanurzającą dzień w Jego Krwi, w tym niewyczerpanym, Rannym Źródle, które uczy nas prawdziwego pragnienia.

A więc zanurzamy, Boże, w Twojej Przenajdroższej Krwi cały rozpoczynający się dzień, który jest darem Twojej miłości, wszystkich którzy prosili nas o modlitwę, którzy modlą się za nas i tych, którzy naszej modlitwy potrzebują, a szczególnie owych nicponi, co nas nie lubią i nam złorzeczą; zanurzamy Kościół święty, wszystkich kapłanów, zakonników i siostry zakonne, ludzi rozeznających powołanie i tych w kryzysie powołania, całą rodzinę karmelitańską, a szczególnie A. i I.; wszystkich chorych, cierpiących, samotnych, smutnych, bezdomnych, zmarzniętych i głodnych, wszystkie dusze w czyśćcu cierpiące, Polskę, Ukrainę, Rosję i cały świat. Prosimy niech Twoja Krew przynosi według Twojej woli uwolnienie, uzdrowienie, oczyszczenie i uświęcenie. Niech dziś zajaśnieje chwała Twojej Krwi i objawi się jej moc. Ofiarujemy Ci się przez ręce Maryi, naszej Matki, której zawierzamy całą naszą przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Przyjmujemy wszystko, co nam dziś ześlesz, ku chwale Twojej Krwi, ku pożytkowi Kościoła świętego i jako zadośćuczynienie za nasze grzechy. Amen.

Potem odprowadziłam Cię do ganku, żebyś mógł się ubrać i patrzyłam na Ciebie przez szybkę — nie pozwalasz mi wchodzić, nad ranem jest tam zawsze bardzo zimno. Pożegnaliśmy się pocałunkiem. Przez okno w łazience mogłam dalej patrzeć, jak powoli oddalasz się na miedzy.

Wróciłam do kuchni i usiadłam przy stole nad pustymi talerzami. Zwilżyłam palec językiem i zebrałam resztę słonych okruszków. Niedługo zacznie wschodzić słońce.

Jakże cudownie czerwień jutrzenki rozpłonęła tego dnia nad brzegiem rzeki, a potem wyżej, wśród obnażonych jesiennym wiatrem gałęzi drzew i porzuconych ptasich gniazd. Chwilę wcześniej odezwały się koguty, słychać je nawet przy zamkniętych oknach, ale mnie ich donośne i przeciągłe pianie zupełnie nie przeszkadza — wywołuje raczej miłe wspomnienia sprzed wielu lat, gdy wczesnym rankiem babunia i dziadziuś zostawiali mnie w domu śpiącą, a sami szli w pole, żeby zbierać w łubianki maliny i czarne porzeczki. Dołączałam do nich znacznie później, gdy słońce wreszcie obudziło mnie swymi promieniami, albo gdy zrobiły to koguty, a czasem nawet i nachalna, kąśliwa mucha, łaskocząc po wystawionych nad kołdrę łydkach. Zbierałam się wtedy prędko, najprędzej jak się tylko da i z butelką wody mineralnej z sokiem malinowym pod pachą, biegłam wzdłuż miedzy w pole razem z psem Czarkiem. Dzisiaj często tam spaceruję, przesuwając wolno drewniane paciorki różańca i wdychając zapach wieczoru. Na końcu, przy starej jabłoni, wydarzają się najpiękniejsze zachody słońca.

Przedpołudnie minęło mi szybko. Otworzyłam okna w całym domu, żeby przewietrzyć, zmyłam naczynia, zebrałam wczorajsze pranie i wywiesiłam w to miejsce pościel, wymieniłam wodę aksamitkom przy kapliczce świętego Franciszka, odwiedziłam chrząszcze w warsztacie dziadziusia. Udało mi się nawet zrobić im zdjęcie, światło tak przecudnie wpadało do środka przez zapajęczoną firankę.

Popołudniu przyjechała Mamusia i pojechałyśmy razem na cmentarz, żeby zobaczyć jak Jola przygotowała grób babuni i dziadziusia na Zaduszki. Przystroiła go wielkimi, białymi chryzantemami, pięknie wyglądały wygrzewając się w miodowym, jesiennym słońcu. Trochę jeszcze pospacerowałyśmy alejkami wzdłuż grobów, można było poszurać butami w opadłych liściach. Mamusia opowiadała mi, jak czasem w chorobie wystarczy człowiekowi kilka kropel wody, by poczuł się szczęśliwy i zaspokojony. A ja myślę, że to jej troskliwa miłość, która nie pamięta złego, przyniosła W. to szczęście i ulgę w cierpieniu.

Potem pojechałyśmy jeszcze do sklepu po grabie i motykę, ponieważ drzwi od szopy, w której składujemy narzędzia, są zablokowane przez drewno na elewację. Dzień coraz szybciej chylił się już ku wieczorowi. Mamusia odwiozła mnie do domu, żebym zdążyła jeszcze trochę popracować, więc od razu zabrałam się za grabienie suchej trawy, rozbijanie kretowisk i zbieranie w worki przegniłych słoneczników.

Wróciłeś przed zmierzchem.

Kamila Kansy, znana jako Laura Makabresku, jest artystką wizualną. Debiutowała w 2012 roku wystawą w ramach Miesiąca Fotografii w Krakowie. Od tego czasu swoje prace prezentowała w kraju i za granicą. Jest laureatką Nagrody „Arteonu” za rok 2018, jak również Ogólnopolskiego Konkursu Sztuki Sakralnej OKSSa w 2021 roku.

Twórczość jest dla niej częścią prostej codzienności. Jest miejscem, w które wychodzi oczekiwać w nadziei na spotkanie z Osobowym Pięknem. Fotografuje i pisze, a w zasadzie to tka opowieści, których wątki choć porozrzucane po kadrach i tytułach prac plotą wspólną narrację o dotkliwym i melancholijnym, łagodnym i prostym trwaniu w świecie. Widz w spotkaniu z jej pracami często utożsamia się z bohaterami, którzy ukazani są jako uczestnicy rzeczywistości przedstawionej w całej swojej pełni, zaangażowani w nią we wszystkich swoich wymiarach na równych prawach. Przypomnienie sobie o tej cudownej dyspozycji osoby ludzkiej i ponowne otwarcie na nią jest paradoksalnie działaniem niewymagającym wysiłku (aktywności, nakładów), lecz raczej ogołocenia zmysłów i przestrzeni wokół siebie, pozwolenia na zaistnienie ciszy i wynurzenie się drążącej tęsknoty za Rajem, reanimacji myślenia o świecie kategoriami baśni i mitu. Artystka nazywa ten rodzaj twórczości „realizmem mistycznym”, gdzie to, co metafizyczne splecione jest z tym, co materialne w tajemniczo oczywisty sposób, bez ciężkiego wrażenia nadzwyczajności. Wszystko wydaje się być na swoim miejscu, chociaż trudno jest powiedzieć, w jaki sposób się to dzieje. Twórczość ta wydaje się być wydobywana z bardzo osobistych doświadczeń artystki, choć popularność jej dzieł świadczy o tym, że są to doświadczenia wspólne dla wielu jej odbiorców, co pozwala sądzić, że być może rzeczywiście zawierają one w sobie okruchy prawdy o istnieniu.

Dołącz do FB, aby śledzić ciekawostki z życia artystówLINK DO FACEBOOKA
Zobacz prace artystów w Galerii Sztuki Quintessence (M-Makabresku) – LINK DO GALERII
Wzbogać swoje wnętrze, zainwestuj w sztukęLINK DO AUKCJI

Leave a Reply